Kategoria: Pożegnania

Będziemy tęsknić

Właśnie na zawsze pożegnaliśmy Tinę Turner. Pod względem dorobku artystycznego, i chyba nie tylko, była dla Afroamerykanów nie mniejszym symbolem niż dla białych Amerykanów wciąż jest Madonna. Tyle że w odróżnieniu od niej nie potrzebowała do tego kontrowersji obyczajowych. Obie miały bolesną przeszłość, ale zgoła odmiennej natury i dlatego obrały inną drogę ucieczki od niej. Przypomnijmy, że w przypadku Madonny to właśnie kontrowersje obyczajowe. Choć Anna Mae Bullock, bo takie było prawdziwe nazwisko Tiny, nie zagrała w tylu filmach co pani Ciccone-Richie, bo chyba tylko w trzeciej części przygód Mad Maksa, to jednak nagrała piosenkę do jednej z historii o Jamesie Bondzie, konkretnie „Goldeneye” z m.in. Izą Scorupco. A skoro pojawił się nasz kraj, to Tina Turner koncertowała u nas aż trzykrotnie już nawet w 1981. „Babcia rocka” nie wzbraniała się też przed duetami, z czego najbardziej znane to „It’s only love” z Bryanem Adamsem, „Tonight” z Davidem Bowiem i, już w latach 90., „Cosa della vita” z Erosem Ramazottim. Pierwszym klipem z nią, który zobaczyłem w polskiej tv było chyba „What’s love got to do with it”. Ech, szczenięce lata. A skoro mowa o wieku, Tina spędziła ostatnie lata swojego życia z ukochanym mężem i na zasłużonej emeryturze, czego nie da się powiedzieć o jej białoskórej odpowiedniczce. Dla mnie „Królowa rocka” była jednym z muzycznych filarów tamtego czasu, słuchałem „Private dancer” równie chętnie jak „Material girl”. Tina Turner na pewno nie była „typową kobietą” i będzie za kim tęsknić, nawet jeśli nie wszystkich będzie bolało serce. Pewnym jest, że światowa rozrywka poniosła kolosalną stratę.

Nie tylko śledzie i kasztany

A mowa tu o zmarłym niedawno Leonardzie Pietraszaku, którego większość z nas kojarzy z uniwersum serialu „Czterdziestolatek” (obie części + „Motylem jestem…”) , Gustawem Kramerem z dylogii „Vabank”, pułkownikiem Dowgirdem z serialu „Czarne chmury” i pułkownikiem Waredą. Jednak pojawił się też, acz na krótko, w 11. odcinku serialu o perypetiach Hansa Klossa. Choć, jak on, też był ukryty we wrogim mundurze (organizacja Todt) to jednak omyłkowo wyjawił hasło niewłaściwej osobie. A po przesłuchaniu, tuż przed śmiercią, zdradził też odzew. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze a my dowiedzieliśmy się, że plac Pigalle słynie nie tylko domami uciech. Zagrał też jedną z głównych ról w „Trójkącie Bermudzkim” i do tego był tym złym! Był tym złym i razem ze swoimi nie lepszymi wspólnikami bardzo źle skończył. Dla równowagi, w serialu „Daleko od szosy” był nauczycielem, który przekonał kolegę po fachu do dania szansy Leszkowi, dzięki czemu Leszek mógł skończyć technikum i pójść na politechnikę. Jego mniej poważną rolą był występ w „39 i pół” w roli Warcisława, o ile pamiętam teścia głównego bohatera. Z Warcisławem rywalizował Żywisław, dawna miłość jego żony. Zebrało się tego trochę. Faktem jest, że jego postaci zapadały w pamięć i zdecydowanie nie dał się zaszufladkować. Świadczy to tylko o jego szerokim emploi. Szkoda go, bo straciliśmy kolejnego dobrego aktora.

Nie o-szu-kiwał

Mowa tu o aktorze, którego syn oferuje w TVP2 milion za poprawne odpowiedzi na osiem pytań. O różnym stopniu trudności. Aktorze, który kiedyś miał mały konflikt z braćmi Mroczkami z powodu swojej surowej oceny ich aktorstwa. Ale podobno nie ograniczał się w osądach do kolegów po fachu. Pierwszą jego szerzej znaną postacią był Ketling z filmu „Pan Wołodyjowski”. Ja jednak zapamiętałem Ketlinga w interpretacji Andrzeja Łapickiego. Za to z tytułowym „Szu”, jego pamiętną główną rolą, nie zmierzyli się dotąd inni aktorzy. Zabrakło odwagi czy pomysłu? To samo można powiedzieć o księciu von Teuss, którego znam z serialu „Biała wizytówka”. Zagrali w nim też m.in. Grażyna Szapołowska i Bogusław Linda. Lata transformacji to dwie części filmu „Młode wilki”. Zagrał w obu choć więcej „z gry” miał chyba w pierwszej, jako ojciec dziewczyny „prymusa” granego przez Piotra Szwedesa. I wreszcie obecne stulecie z może nie najlepszą rolą w komedyjce „Pokaż kotku, co masz w środku” W niej z kolei błysnął modny wtedy kabaret „Kopytko” Mumio razem z Edytą Górniak. No i, choć Filmweb o tym nie wspomina, ojca zagrał też chyba w serialu „Magda M.” Jednakowoż, dzięki małżeństwu z Martą Meszaros, poznało go również kino węgierskie, co wzmacniało dobre wzajemne relacje. Straciliśmy kolejnego świetnego aktora i czekamy na jego następcę. Chyba że Jan Nowicki, bo o mim tu napisałem, zbyt wysoko zawiesił poprzeczkę.

Sprawa się rypła

Wczoraj przekazano nam wiadomość o śmierci Franciszka Pieczki. Niby z racji jego wieku, 94 lata, należało się tego spodziewać, ale ten polski aktor był tak lubiany i szanowany, że pomimo tego jest to jednak jakiś wstrząs. Jego bodaj najbardziej znaną rolą był Gustlik w kultowym już serialu o załodze czołgu Rudy 102, w którym długo grał rolę ładowniczego tegoż pojazdu. Później wspierał go w tym „Tomuś” Czereśniak. Było też „Blisko, coraz bliżej”, w którym grał praojca rodu Pasterników, właściciela słynnej kuźni; „Quo Vadis” i rola apostoła Piotra; „Ranczo” i Stach Japycz na pamiętnej ławeczce,. Było też wiele fabuł, jak „Austeria”, przypomniany wczoraj „Jańcio Wodnik”, „Przyjaciel wesołego diabła”, „Pogrzeb Kartofla”, „Sprawa się rypła”… i wiele sztuk jak np. „Big Bang”. Strona IMDb podaje pełną listę ról pana Franciszka. Był też aktorem zapadającym w pamięć, choć gdzieś tak od Jańcia Wodnika grał pewną manierą. No ale akurat to cechuje wielu aktorów i czyni ich rozpoznawalnymi. Franciszek Pieczka potwierdzał też prawdziwość tezy, że nasi krajowi aktorzy nierzadko zaczynają od … techniki a nawet inżynierii by później tak jakoś stać się wybrańcami reżyserów. Ale role filmowe i teatralne to nie cały dorobek „plutonowego Jelenia”, bo za zasługi przyznano mu Order Orła Białego. Teraz może w tym rzekomo lepszym świecie „bije przeważnie wroga” a nam wszystkim przysparza miłych i ciepłych wspomnień. Ogromna strata dla naszej kultury.

Evangelia

Poniekąd, bo osoba o której piszę miała na imię Evangelos i też pisała, tyle że nie słowa a muzykę i też towarzyszyło temu natchnienie. Tak, mowa tu o kompozytorze muzyki elektronicznej, głównie filmowej, znanym powszechnie jako Vangelis. Głównie słynnemu z kompozycji „The Chariots of Fire”, do filmu o tym samym tytule. Czasem przypomina się też w mediach inny, utrzymany w podobnym duchu, jego utwór „The Conquest of Paradise” do filmu o odkryciu Ameryki w 1492 r. Jednak jest tego zdecydowanie więcej. Zacznijmy od ścieżki dźwiękowej do filmu „Antarctica”. Link odsyła do świetnego coveru/remiksu, bo oryginał, co z żalem przyznaję, jest bardziej niż niepozorny. Szczególnie jeśli przeważnie słyszało się dwie pierwsze wymienione przeze mnie kompozycje helleńskiego wirtuoza. Cóż, każdy miewa gorsze dni, miewał i on. Należała do nich m.in. współpraca z Ionem Andersonem z grupy „Yes” a będące jej owocami „I’ll Find My Way Home” czy „Friends of Mr Cairo” nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Słabsze momenty rekompensują wszakże z nawiązką takie perełki jak „Voices” i „The Prelude” z płyty „Voices” , czy „La Petit Fille de la Mer”, w rzeczy samej bliski krewniak „The Prelude”. Najlepsze, w moim odczuciu, zostawiłem na koniec a mowa tu o albumie „Oceanic”. To był prawdziwy majstersztyk i Vangelis w pełni sił twórczych. Był lepszy od J.M. Jarra stąd i większy żal po bezpowrotnym odejściu greckiego mistrza. Ogromna szkoda, bo 79 lat to jeszcze nie tak dużo. Σας ευχαριστώ, dziękujemy!

Motyw Antarctica: https://www.youtube.com/watch?v=qC2ZGEB8Rj0

Miał taki bilet

Na krajowej estradzie zgasł kolejny reflektor. Tym razem to Witold Paszt, lider grupy wokalnej VOX , czyli po łacinie „głos”. Choć powinna być liczba mnoga, bo na samym początku, jeszcze jako „Victoria Singers”, zespół liczył cztery głosy. Dla przypomnienia,”Victoria” to ten słynny warszawski hotel, do którego Borewicz zaprosił swoją eks i który opiewało też pierwsze Kombi. I to właśnie jako kwartet VOX zaśpiewał swoje największe hity na czele ze „Szczęśliwej drogi, już czas”, „Zabiorę cię, Magdaleno”, „Bananowy song”, „Rycz mała, rycz”. Ten pierwszy, po swoim odejściu z VOX -u, Ryszard Rynkowski wykonuje solo. Drugi też był znany i m.in. mój kolega z podstawówki podśpiewywał go do pewnej Magdy. „Bananowy song” przypomniał, w filmie „Planeta singli 2”, sam Paszt i była to wersja raczej łobuzerska. Jak cały ten film. Tylko ten czwarty wymieniony hit jakoś się nie przebił. Tak jak „Graj na cztery ręce”, które kiedyś chyba grali w radiu, i pozostałe, których wg. tekstowo.pl jest łącznie aż czterdzieści. Poza tym zmarły tańczył w TzG, wydał solowy album. Oprócz tego pozostawił po sobie swoje bodaj największe osiągnięcie, czyli zwycięzcę ostatniego The VoP Krzysztofa Prusika. W tymże show Paszt był jurorem-trenerem. Chyba Krzysztof Prusik zaśpiewa coś na pogrzebie Witolda Paszta? Polska rozrywka i kultura dużo straciły, to pewne.

Pula hula…

Za nami pogrzeb Krzysztofa Kiersznowskiego, aktora znanego m.in. dzięki roli jednego z dwóch „szopenfeldziarzy” w obu częściach kultowego filmu „Vabank”. Jak pamiętamy, to miano nadał mu „Duńczyk”, grany przez również nieżyjącego już Witolda Pyrkosza. Ów „szopenfeldziarz” miał ksywkę Nuta i był rodzonym bratem niejakiego Moksa. Nawiasem mówiąc grający go Jacek Chmielnik też nas na zawsze opuścił. Znacznie większą rozpoznawalność przyniósł Kiersznowskiemu serial „Barwy szczęścia” i „Blondynka”. W tym ostatnim stworzył postać Kozyry, prawej ręki doktora Fusa. Kozyrę nazywano powszechnie „Pula-hula”, bo każde swoje rymowane powiedzonko właśnie tak zaczynał. Pula-hula miał swoją specyficzną mądrość i do tego stopnia stał się chyba już kultową postacią, że grający ją w ostatnim sezonie zmiennik początkowo nie miał słynnych powiedzonek. Później niby wróciła mu wena, zapewne na gorącą prośbę widzów, ale i tak marne to było, oj marne. Chyba dobrze, że ten serial się już zakończył. Grał też w innych serialach i filmach, takich jak choćby „Superprodukcja”, ale ich nie oglądałem. Zresztą, „Superprodukcja” miała złe recenzje. Tak czy inaczej dał się zapamiętać z jak najlepszej strony mimo niezbyt dużej liczby większych ról i to się liczy. Zdaniem kolegów i koleżanek po fachu był też dobrym człowiekiem. Mógł jeszcze trochę pożyć, bo wtedy może doczekałby się pierwszoplanowej roli na dużym ekranie.

Wężykiem!

Wczoraj na zawsze pożegnaliśmy aktora, który zapisał się w pamięci większości widzów jako Tomasz Czereśniak, czyli dokooptowany członek załogi czołgu Rudy 102. I choć można domniemywać, że bez polskiego chłopa obraz naszej powojennej rzeczywistości byłby niekompletny (Janek – syn propolskiego Kaszuba, Gustlik – propolski Ślązak, Grigorij – wiadomo, wszak Stalin był Gruzinem i krótko Olgierd – ździebko szlachecki potomek zesłańców walczących jeszcze z caratem) to jednak nie o polityce będzie ten tekst. Ta rola Gołasa zaowocowała też dużo później zdecydowanie pejoratywnym określeniem „czereśniak” oznaczającym ćwoka/buraka. Szybko jednak ustąpiło ono miejsca innym, i bardzo dobrze. Ciekawe też, czy w czasach kiedy tzw. Kluby Pancernych święciły największe triumfy byli chętni na rolę „Tomusia”, jak określał go jego serialowy ojciec, czyli Tadeusz Fijewski. Na pewno dotąd nikt się do tego nie przyznał. Wizerunek „prostego człowieka z ludu” towarzyszył mu jakiś czas na małym ekranie, co widać np. w serialu „Droga”. W jednym z jego odcinków grany przez niego szofer zajechał nawet do Karguli i Pawlaków, czyli znów chłopstwo. Albo kabaretowy Jasio, któremu majster kazał podkreślać swoje „mądrości” tytułowym wężykiem. Później Wiesław Gołas awansował na inteligenta, ale też w rodzimej wersji. Za to w teatrze mógł sobie to wszystko powetować, zagrał bowiem m.in. szlachetkę Papkina, czyli dość mocno poprawił sobie rodowód. Bo on jakby łączył te dwa światy. Był, jak to powiedziano w innym serialu, na dole, ale nie tracił kontaktu z górą. Do końca był na dobrym tropie, uczył nas i bawił aż w wieku 91 lat „zrychtował kuferek” i teraz gra, także na harmonii, gdzieś indziej. To wielka szkoda i strata dla naszej kultury.

Parostatkiem przez Styks

Za nami pogrzeb Krzysztofa Krawczyka. Jako że jego piosenki, z Trubadurami i solo, są dla starszych ode mnie wspomnieniem „małej stabilizacji” z czasów Gomułki a nade wszystko gierkowskiej prosperity, nie przemawia on do mnie tak wyraźnie. Moje dorastanie przypadło wszak na lata 80., kiedy polskie piosenki nie były już tak radosno-rewiowe jak choćby „Parostatek” a bigbit zaczął przeradzać się w coś dużo bardziej przypominającego rock. Osobne zjawisko stanowiły nurt elektro, z Kombi Sławomira Łosowskiego i Markiem Bilińskim na czele, oraz wtedy zdeczko ekstremalny Jarocin. Po 1989 Krawczyk, nie bez powodzenia, starał się utrzymać na powierzchni m.in. łącząc siły z Goranem Bregoviciem czy Edytą Bartosiewicz, ówczesnymi liczącymi się postaciami naszego showbiznesu, ale i tak jego nazwisko zawsze przywoła przede wszystkim utwory powstałe w PRL. „Za tobą pójdę jak na bal”, „Jak minął dzień”, „Byle było tak” i inne. No i, przeciwnie do wielu potransformacyjnych efemeryd jak np. Monika Brodka, nawet wnuki moich rówieśników zanucą choć dwie linijki któregoś ze wspomnianych hitów. Był bowiem Krzysztof Krawczyk jednym z niewątpliwych filarów i instytucją polskiej estrady, o czym nie można zapomnieć. Według znajomych i przyjaciół był także dobrym człowiekiem. Nie wiem, czy czegoś żałował, może zawarł to w którymś ze swoich ostatnich, bardzo refleksyjnych utworów. Parafrazując jeden z hitów „Krystofa”, jak nazwała go Ameryka w której też koncertował, coś nam się skończyło i wielka szkoda.

Panie Ferdku!

Bieżący rok zaczął się od wielu najsmutniejszych z możliwych pożegnań. Jak mawiał klasyk, nie przyszło się przywitać a już żegnać pora. Nie bez kozery dałem cytat z kultowej trylogii „Sami swoi”, bo to w jej pierwszej części dowiedzieliśmy się, że: „Rower poniemiecki a kot z miasta Łodzi pochodzi!” Słowa te padły z ust młodego wówczas Ryszarda Kotysa, bo to o nim jest ten wpis, który dosłownie mignął na ekranie jako anonimowy obwoźny handlarz. Zważywszy jego ostatnią rolę, współlokatora na fikcyjnej wrocławskiej ulicy Ćwiartki 3/4, można założyć, że ów sprzedawca kotów nazywał się Paździoch. Ta sama smykałka do różnych interesików, nawet sposób mówienia ten sam. Jak widać, do końca pozostał na Ziemiach Odzyskanych. Ot, taka klamra. Ale pośrodku też trochę tego było. W obu częściach innego hitu, „Vabank”, zagrał rolę Melskiego, przyjaciela Kwinty i Duńczyka. Przypomniały mi o tym dopiero Wikicytaty ale i tu jego dość bezczelna odpowiedź „Polak mały, panie naczelniku” ma wiele wspólnego z Paździochem. Żeby jednak nie było, że kręcimy się wokół jednej postaci, być może pamiętacie film „Operacja Himmler” opowiadający o Prowokacji Gliwickiej. Kotys grał tam jednego z więźniów biorących w niej udział. Na domiar złego, ów więzień brutalnie zabił mającego skrupuły towarzysza niedoli. Słowem, czarny charakter nie do obrony. Wypada też o nim powiedzieć, że na ekranie chyba nigdy nie zagrał samodzielnej głównej roli. „Świat według Kiepskich” ma kilka równorzędnych postaci, reszta to mniejsze albo większe epizody. Jednak był lubiany przez kolegów i koleżanki po fachu, zagrał w ponad stu filmach i serialach. Czyli, dodawszy teatr, zostanie po nim wystarczająco dużo. Szkoda, bo mógł jeszcze coś zagrać.